BOYHOOD (2014) Nie oglądać!

Data:
Ocena recenzenta: 1/10

Udało mi się w końcu obejrzeć „Boyhood”. Odkładałem ten moment z dwóch powodów – po pierwsze w moim osobistym życiu jest sporo dramatu na co dzień, dlatego wolę uciekać w kino komiksowe, o wiele mniej depresyjne. Ale żeby nie było dobrym dramatem nigdy nie pogardzę, tylko nie zawsze mam na ten gatunek ochotę. Jeszcze kilka miesięcy temu ludzie nie mogli przestać podniecać się tym filmem i to jest drugi powód, dla którego nie spieszyłem się z obejrzeniem – kiedy film się podoba wszystkim, to coś jest z nim nie tak. W zasadzie nie widziałem, żeby ktoś powiedział o „Boyhoodzie” coś złego, zawsze był opisywany jako rewelacyjny, piękny i w ogóle najlepszy film 2014 roku. W końcu i ja się przekonałem jaki jest „Boyhood” i bardzo, ale to bardzo, bardzo szczerze chciałbym Wam polecić nie oglądanie tego filmu, bo to ogromna strata czasu.

Głównym bohaterem filmu jest Mason (Ellar Coltrane), którego poznajemy jak ma 6 lat, mieszka ze swoją siostrą i matką w Texasie. Rodzinka musi się wyprowadzić do Houston, żeby mama mogła znaleźć lepszą pracę i skończyć studia. Od czasu do czasu po dzieciaki przyjeżdża ich ojciec, który przez ostatnie półtora roku załatwiał swoje sprawy. Przez 2 godziny i 40 minut jesteśmy zmuszeni oglądać naszego bohatera, który dorasta, dorasta, dorasta i ciągle dorasta nie robiąc przy tym absolutnie nic interesującego. Jego samotna matka zakochuje się w pierwszym lepszym facecie którego spotka na swojej drodze, wychodzi za niego za mąż i po fakcie dowiaduje się, że jest pijakiem i niestabilnym psychicznie gościem. I tak dwa razy. Ojciec Masona, którego zagrał Ethan Hawk wpada po dzieciaki jakieś cztery razy, zabiera ich do siebie na weekend i katuje swoimi idiotycznymi piosenkami. Robi z nimi niesamowite rzeczy – zabiera je na kręgielnie, na mecze i czasami syna na biwak, gdzie chłopaki mogą sobie nasikać rano na ognisko. I tak przez bite 2 godziny i 40 minut nie dzieje się absolutnie nic ciekawego i godnego uwagi. Zwykły film o dorastaniu, czyli o niczym.

Przez chwilę miałem wrażenie, że będzie to jakiś prawdziwy dramat i mocno trzymałem kciuki, żeby Mason wyrósł na psychopatę, który pod koniec filmu bierze karabin i urządza rzeźnię w swojej szkole, bo gdybym miał taką matkę i takiego ojca i taką siostrę i takie jałowe życie, to na pewno bym to zrobił. To jest jedyne zakończenie, na które warto byłoby czekać, coś jak w filmie „Porozmawiajmy o Kevinie” 2011.

Czy warto było kręcić ten film przez 12 lat? Absolutnie nie, poza samym realizmem postaci i przedstawieniem prawdziwego starzenia się i dorastania nie ma w „Boyhood” nic. Czułem się, jakbym oglądał strasznie nudny serial o dzieciaczku, który sobie dorasta i spokojnie żyje, zakochuje się, pije pierwsze piwo, pali pierwszego jointa, robi pierwsze zdjęcia. Tak jakby każdy odcinek tego serialu trwał 10 minut i za jednym razem obejrzałem wszystkie sezony – strasznie męczące doświadczenie.

Jak widziałem Masona, to miałem ochotę wejść do telewizora i obciąć mu tą idiotyczną krzywkę, która zasłaniała mu pół twarzy. Jak dla mnie to wszystkie postacie w tym filmie nie nadawały się do lubienia. Matka miał destrukcyjny charakter i z jednej strony chciała najlepiej dla swoich dzieci, ale z drugiej łapała się za pierwszego lepszego pijaka, który później ich terroryzował. Ojciec interesował się dzieciakami tylko w weekend i dziwił się, że nie mają o czym rozmawiać w samochodzie. Irytowała mnie każda postać w filmie i to, że nikt nie miał prawdziwych emocji poza pijanymi ojczymami – oni byli najbardziej ludzcy. Takie są efekty kręcenia filmu przez 12 lat, wszystko wychodzi strasznie sztucznie i nudnie.

Nie wiem, dlaczego ludzie tak wysoko oceniają ten film, nie jest to ani fajne ani interesujące. „Boyhood” to eksperyment, który się w ogóle nie udał. Film może spokojnie uśpić całą salę chrupiących popcorn i nachosy widzów. Jeżeli ktokolwiek wam poleci ten film, to najwidoczniej was nie lubi i chce wyrządzić wam krzywdę. Chwalenie tego filmu i podniecanie się nim to zwykłe oszustwo i wmawianie ludziom, że to jest kino najwyższych lotów. Niestety nie jest. „Boyhood’ to nudna historia poskładana w zasadzie z tych samych scen, tylko kręcony w odstępach kilku lat. Nie wmawiajcie ludziom, że „Boyhood” to dobry film i że warto go obejrzeć, bo tak nie jest. Nudny i o niczym – taki właśnie jest „Boyhood”.

Zwiastun:

Sądzę, że z tą 1 trochę przesadziłeś (a może nie oglądasz NAPRAWDĘ ZŁYCH FILMÓW), ale moje podejrzenia były właśnie takie, że to będzie coś w rodzaju serialu "Cudowne lata", tylko skondensowanego do krótkiej formy i dlatego do kina nie poszedłem. Ale wkrótce nadrobię (bez wielkich oczekiwań).

Nie ukrywam, że zrobiłem to z premedytacją - ten film ma tak wysokie oceny, że nie bardzo to pojmuje. Nawet na filmasterze jest sporo 7/10, 8/10 - więc się zastanawiam, czy ludzie widzieli kiedyś dobry film :) Dla równowago dałem jedną gwiazdkę, bo to nie udany eksperyment. Nie będę nikogo okłamywał, że to da się oglądać i można odczuć jakąś przyjemność z tej czynności, bo tak nie jest. Stracone trzy godziny z życia. Po pierwszej godzinie czułem się jak po kilku odcinkach zupełnie nieciekawego serialu o nieciekawych ludziach, którzy robią nieciekawe rzeczy ;) A muszę Cię zaskoczyć, widziałem bardzo dużo złych filmów, uzależniłem się od nich :D

Jedyne, co jest stratą czasu w przypadku "Boyhood" to czytanie tego tekstu:P Ale serio.

„po pierwsze w moim osobistym życiu jest sporo dramatu na co dzień, dlatego wolę uciekać w kino komiksowe, o wiele mniej depresyjne.” - co to jest kino komiksowe? Takie, które jest ekranizacją komiksu? Jeśli tak, to generalnie ten statement charakteryzuje Cię jako miłośnika blockbusterów typu Kapitan Ameryka i osobę, która nigdy nie słyszała np. o „Amerykańskim splendorze” - bardziej depresyjnym niż „Boyhood”, a będącym ekranizacją komiksów. Nie jestem znawcą, ale współczesne komiksy poszły w inną od Marvela stronę, bo są też autorzy jak Craig Thompson, Kevin Huizenga czy Jeff Lemire, piszący o prawdziwym życiu, które bywa depresyjne.

„Przez 2 godziny i 40 minut jesteśmy zmuszeni oglądać naszego bohatera, który dorasta, dorasta, dorasta i ciągle dorasta nie robiąc przy tym absolutnie nic interesującego. ” - aż przechodzą mnie ciarki, gdy sobie pomyślę, co by było, jakbyś trafił na parę absolutnych klasyków z historia kina, od włoskiego neorealizmu począwszy, gdzie właściwie też się nic nie dzieje, bo żaden superbohater nie ratuje w nim świata.

„Przez chwilę miałem wrażenie, że będzie to jakiś prawdziwy dramat i mocno trzymałem kciuki, żeby Mason wyrósł na psychopatę, który pod koniec filmu bierze karabin i urządza rzeźnię w swojej szkole, bo gdybym miał taką matkę i takiego ojca i taką siostrę i takie jałowe życie, to na pewno bym to zrobił. ” - chyba masz jakieś dziwne wyobrażenie dramatu, którego nie rozumiem. Poza tym wypada chyba pogratulować Tobie wspaniałego życia pełnego eksapad do najbardziej ekscytujących zakątków świata, a nawet lotów w kosmos, jeżdżenia batmobilem i latania nad miastem w gumowym skafandrze wyprodukowanym w NASA. Bo zapewniam Cię, że 2/3 Amerykanów mogło/ma mieć podobne życie jak Mason, a jednak tylko niektórzy z nich przychodzą do szkoły z pistoletem.

Porównanie z serialem. Ten film składa się z epizodów, które są bardzo naturalne i nienachalne, ale oprócz dorastania i starzenia się bohaterów ta perspektywa 12 lat doskonale pokazuje, jak zmieniła się rzeczywistość, w jakiej żyją bohaterowie. Linklater nie miał wiedzy z przyszłości, co stanie się z daną modą/zjawiskiem, o które zahaczył w filmie. Stąd to wszystko jest takie autentyczne.

„Ojciec interesował się dzieciakami tylko w weekend i dziwił się, że nie mają o czym rozmawiać w samochodzie. ” - spieszę donieść, że w prawdziwym życiu też istnieje takie zjawisko jak „weekendowy ojciec”, szczególnie w sytuacji, gdy rodzice się rozwodzą. To może być dla Ciebie szokiem, ale rozwodnicy raczej nie mieszkają pod jednym dachem, stąd jedno z rodziców ogląda zwykle dzieci z mniejszą częstotliwością. A że bardziej ludzcy są dla Ciebie pijacy bijący kobiety, to pozostawiam to bez komentarza.

„Film może spokojnie uśpić całą salę chrupiących popcorn i nachosy widzów.” - a tu się zgadzam! Podobnie jak Godard, Fellini, Tarkowski, Bergman i cała masa innych przedstawicieli kina artystycznego, które nie jest głupim blockbusterem.

„Chwalenie tego filmu i podniecanie się nim to zwykłe oszustwo i wmawianie ludziom, że to jest kino najwyższych lotów. ” - a jakie Twoim zdaniem jest „kino najwyższych lotów”? „Zmierzch”? „Transformers”?

Rozumiem obrazę z powodu krytyki "Boyhood", ale się chyba Kasiu nieco zapędziłaś ;) Ten film może się nie podobać. dla kogoś kto woli nieco bardziej kreacyjne kino może być ciężkim przeżyciem. I nie trzeba do tego być miłośnikiem Marvela.

Doskonale rozumiem, że może się komuś nie podobać. Wiem, że Tobie się nie podoba:> Ale z argumentacji, którą tu zaprezentowano, wynika, że "Boyhood" jest nudny i nic się w nim nie dzieje, bo nie jest blockbusterem (tudzież "kinem komiksowym" - cokolwiek to znaczy), a wszyscy, którzy go chwalą, są oszustami, bo nie wiedzą, że prawdziwe kino wysokich lotów to takie, gdzie (super)bohaterowie wysoko latają (chyba) :]

Normalnie bym się nie wypowiadała, ale trochę denerwują mnie opinie typu: Siódma Pieczęć to nudny film, bo za mało w nim wyścigów samochodowych i strzelanki :P

@Kasia dałaś się sprowokować. :) Recenzent pisze w tym samym akapicie, że ogląda też dramaty. I nigdzie nie pada stwierdzenie, że to niefajny film, bo nie blockbuster. Owszem, w tekście widać pragnienie obejrzenia czegoś bardziej ekscytującego niż zwykłe życie, ale ja akurat też nie mdleję z rokoszy na "filmach o życiu", więc poniekąd rozumiem. "Boyhood" podobał mi się dzięki temu, że miał jednak spory pierwiastek kreacji - m.in. fajne dialogi. Rażą mnie, podobnie jak Ciebie, jaskrawe opinie na temat bohaterów, ale może recenzent po prostu tak ma, że szybko szufladkuje.

P.S. I nie rozumiem, co "Siódma Pieczęć" robi tu, pod artykułem o "Boyhood" - filmem z półki niższej o dwa piętra. ;P

@Esme zdaniem recenzenta, te dramaty tylko wówczas są prawdziwymi dramatami, gdy ktoś do kogoś strzela, najlepiej w szkole:P

Inna sprawa, że tej argumentacji własnej nienawiści do "Boyhood" wysnuwam nieśmiały wniosek, iż recenzent mógłby doznać niemałego szoku, gdyby jego losy skrzyżowały się kiedyś z filmami Beli Tarra, Tsaia czy Lava Diaza:]

Nom. Np. "Musimy porozmawiać o Kevinie". Kino akcji co się zowie. :) Nie mów, że nigdy nie miałaś ochoty, żeby postaci w nudnym filmie, który Cię niesamowicie wkurza, stało się coś naprawdę złego, co by przerwało monotonię.

Tarr i Diaz. Bergman i Tarkowski nie zadziałali należycie, że wyciągasz taki ciężki kaliber? :D

Stawiam na żyjących twórców 8)

Prawdziwe dramaty to są o CZYMŚ a nie o niczym. 12 lat niczego, jałowego dojrzewania, zakochiwania się, jałowych relacji z matką, z ojcem, z każdym. Takie filmy jak "Boyhood" mogą zrobić wrażenie na 12 latkach, którzy po cichu fantazjują o tym jak ich życie będzie wyglądało, jak będą starsi - piwko, całuski, własny samochód. Dla dorosłego człowieka, który tak się śmiesznie składa ma takie zycie na codzień (jak ojciec głownego bohatera) ta historia wydaje się JAŁOWA i o niczym :)

Czujemy się z Kasią zaszczycone sugestią, jakobyśmy urodziły się 12 lat temu :) Niestety tak nie jest, i to samo dotyczy krytyków, który wystawiali pochwalne recenzje dla "Boyhood". Muszą być jakieś inne źródła powodzenia tego filmu, niż tylko brak życiowego doświadczenia u publiczności.

Za jakieś 10 lat ten film będzie świadectwem czasów - tego, jak wyglądała gospodarka, społeczeństwo, polityka itd, w początkach XX wieku w Ameryce. Już samo to jest jego walorem. Dla mnie jest to też film o kształtowaniu się życiowej postawy i światopoglądu - to jest pozornie niefotogeniczny proces, ale to on decyduje w dużej mierze o dalszym życiu, trudno więc nazwać go jałowym. A dla cżłowieka, który na codzień obserwuje własne dzieci, jest wręcz bardzo trudny do uchwycenia. Dyskuje, książki, życie rodzinne - wszystko jest jakoś tam istotne. "Boyhood" był też interesujący dla mnie jako rodzica - matka i ojciec, których Ty uważasz za niemal patologicznych, są niedoskonali, ale potrafią zapewnić dziecku wsparcie i poradę w trudnych życiowych momentach. Nie mówię, że to wzorcowy model wychowania, ale z pewnością może on być przyczynkiem do refleksji. No ja nie wiem. Dla mnie to wystarczy, żeby obejrzeć film bez poczucia zmarnowanego czasu.

@Esme każdy film jest w jakimś sensie świadectwem czasów. "Boyhood" ma to tylko wyrzucone na wierzch, szkoda, że trudno znaleźć w nim coś więcej.

@Kasia, miło, że robisz się nieco bardziej merytoryczna, ale jeszcze widać postawę "oglądam Tsaia, Diaza, Tarra, 1 1 eleven. Neomodernizm rzondzi!" :P

@inheracil ja nie zwracam uwagi na Twoje zaczepki, gdyż wiem, iż gdyby Boyhood był po rosyjsku i nakręcono go w małej wiosce 100 km od Irkucka, to byłby to Twój film stulecia:PP

Wiesz, w Rosji już coś takiego powstało, co prawda w częściach. Andriej Konczałowski trzy razy jeździł na Syberię. I miał większy rozmach czasowy niż Linklater, bo pomiędzy "Historią Asi Klaczinej, która kochała, lecz za mąż nie wyszła" a "Białymi nocami listonosza Aleksieja Triapicyna" minęło prawie 50 lat.

"Ale z argumentacji, którą tu zaprezentowano, wynika, że "Boyhood" jest nudny i nic się w nim nie dzieje, bo nie jest blockbusterem (tudzież "kinem komiksowym" - cokolwiek to znaczy)" - Najbardziej idiotyczny i krzywdzący wniosek jaki mogłaś wyciągnąć.

- co to jest kino komiksowe? Takie, które jest ekranizacją komiksu? - Naprawdę mam podawać definicję "komiksowości" kina? Nie starczy tutaj miejsca na moje zdanie w tym temacie :) Chyba wiadomo o co chodzi, nie musi to być ekranizacja komiksu. Ale wole durną kolorową rozrywkę niż trzy godziny niczego, co niektórzy nazywają DOBRYM FILMEM - przynajmniej nikt mnie nie okłamuje, że zrobić coś wyjątkowego.

Nie jestem aż takim ignorantem, uwielbiam filmy w których się nic nie dzieje pod warunkiem, że są O CZYMŚ, że są FAJNIE I CIEKAWIE nakręcone i szanują widza swoją nowatorską wizją niczego, a nie wciskają kit że zrobiło się niesamowity film TYLKO dla tego, że kręciło się go 12 lat.

W filmie "Musimy porozmawiać o Kevinei" nie wiele się działo, bo nie musiało - był świetnie zagrany, przemyślany i miał końcówkę, która przerażała i wstrząsała. "Boyhood" mógłby się równie dobrze skończyć po godzinie jak i po 20 - efekt byłby ten sam - NUDY i NIC CIEKAWEGO! Chciałbym się przejechać Batmobilem :)

Dla mnie to jak serial, najnudniejszy i najgorszy z możliwych bo o niczym. Mam ponad 30 lat, byłą żonę i dwójkę dzieci - coś wiem o tych sprawach i nie utożsamiam się z wizją tego marnego filmu. Dla mnie to marny jak barszcz serial. Chyba lubimy inne seriale :)

Nadal - mam dwójkę dzieci, była żonę, dziewczynę i nigdy nie byłem weekendowym tatusiem, bo zalezy mi na dzieciakach i widuje się z nimi kilka razy w tygodniu, bo CHCE! Jakbym miał być takim ojcem jak ten z "Boyhooda", to wolałbym nie mieć dzieci. I nie zrozumieliśmy się zupełnie - w tym filmie pijany bijący żony facet pokazywał więcej emocji, niż ktokolwiek inny - taka marna i smutna była gra w tym filmie :)

Ten film usypia, bo jest marny i nudny. "2001: Odyseja Kosmiczna' również może uśpić, ale to przynajmniej jest wizjai sztuka, a nie eksperyment :P Porównywanie tego filmu do dzieł" Godard, Fellini, Tarkowski, Bergman i całej masy innych przedstawicieli' to spore nadużycie z twojej strony.

Zdecydowanie lepiej bawiłem się na "Transformersach" w kinie (na których również usnąłem - chyba mam z tym problem) niż na "Boyhoodzie", i po raz kolejny podkreślę, że NIE WOLNO OSZUKIWAC LUDZI, że Boyhood to coś więcej niż nieudany eksperyment. W tym filmie jest tyle emocji, uczuć i wrażliwości ile ma ekspres do kawy. Nie będę wymieniał wszystkich filmów, które uwielbiam i wszystkich rezyserów, których szanuje - za mało się znamy :)

Ale dziękuje za opinię, konstruktywna zawsze się przyda :)

Zatem kino komiskowe to takie, które jest kolorowe? Boyhood też przecież nie jest czarno-biały!:P A tak serio, to podejrzewam, że chodzi Ci po prostu o kino narracyjne, bo ciągle nie wiem, co to jest dokładnie kino komiksowe.

"uwielbiam filmy w których się nic nie dzieje pod warunkiem, że są O CZYMŚ, że są FAJNIE I CIEKAWIE nakręcone i szanują widza swoją nowatorską wizją niczego, a nie wciskają kit że zrobiło się niesamowity film TYLKO dla tego, że kręciło się go 12 lat." - bo jak wiadomo, światowym standardem jest kręcenie jednego filmu kilka-kilkanaście lat. Poza Linklaterem nie przychodzi mi do głowy żadne inne nazwisko osoby, która takie rzeczy robi. Upływ czasu i jego wpływ na relacje międzyludzkie to jeden z istotniejszych dla tego reżysera tematów. Historia Jesse'ego i Celine podejmuje ten temat, ale w takiej epickiej, wielopoziomowej formie zrobił to dopiero Linklater. Tę epickość połączył z intymnością przekazu. Dla mnie wszystko to, co Ciebie chyba tak okropnie nudzi, czyli ta nieszablonowa jednak struktura - bez wyraźnych zwrotów akcji, jednoznacznej puenty oraz ostentacyjna celebracja zwyczajności, ukazująca jednocześnie tak fenomenalnie zjawisko upływu czasu i zmian, jakie zachodzą w człowieku i jego otoczeniu to ogromne walory tego filmu.

Nie rozumiem też tego ciągłego przywoływania "Musimy porozmawiać o Kevinie" przy "Boyhoodzie" - te filmy mają raczej niewiele wspólnego. Akurat nie jestem fanką Kevina, ten film był dla mnie zbyt zmanierowany, sztuczny i przekombinowany, czyli zupełne przeciwieństwo "Boyhood":P

Co do rodzicielstwa w "Boyhood" to jak zauważyła Esme. Jedna osoba może być ojcem roku, inna już niekoniecznie, pomijam już fakt umiejętności obiektywnej oceny siebie samego (np. ja uważam, że jestem najmądrzejsza na świecie, w swojej ocenie - mam rację, ale zdaniem innych - może niekoniecznie:P). Generalnie rodzice w "Boyhood" są dobrymi ludźmi, ich dzieci nie są zaniedbywane i nieszczęśliwe, nie żyją w nędzy, dorośli starają się robić wszystko najlepiej, jak potrafią. Naprawdę znajdują się tysiące kilometrów od bycia patologicznymi rodzicami. Aż nie chce mi się wierzyć, że tego nie widzisz.

"NIE WOLNO OSZUKIWAC LUDZI, że Boyhood to coś więcej niż nieudany eksperyment." - mamy chyba inne wyobrażenie filmowego eksperymentu, bo w życiu nie powiedziałabym, że "Boyhood" jest filmem eksperymentalnym. Jest to kino dość klasyczne. Już "Birdman" był bardziej eksperymentalny w zeszłym roku, o "Zjeździe absolwentów" czy "Under the skin" nie wspominając. To Ty powinieneś przestać się oszukiwać, że wiesz, o czym mówisz, krytykując ten film:P

"Czujemy się z Kasią zaszczycone sugestią, jakobyśmy urodziły się 12 lat temu :) " - tak, zgadzam się, bo ja urodziłam 15 lat temu, czyli niestety jestem nieco starsza niż "Boyhood" ;((

Dodaj komentarz